Pierwsze lądowanie na Księżycu nastąpiło 20 lipca 1969 r. W tamtych czasach postęp techniczny był tak oszałamiający, że prawie przekraczał możliwości pojęciowe człowieka.
W niektórych obszarach za życia jednego człowieka dokonało się przejście od praktycznie rzecz biorąc sierpa, wołów i średniowiecznych sposobów gospodarowania do poziomu
techniki kosmicznej. Humaniści, obserwując taki postęp, prorokowali, że w takim razie znają przebieg krzywej postępu technicznego, i że w takim razie w szybkim czasie polecimy na Marsa
i kolejne planety. W fantastyce naukowej rozgryziono już nawet wiele problemów natury moralnej i etycznej możliwych do napotkania w długotrwałych lotach kosmicznych i kontaktach z innymi cywilizacjami. Powstało z tego szereg wspaniałych widowisk artystycznych, powstawały seriale, jak Cosmos 1999 i Star Trek, i wiele znakomitych filmów fabularnych z Gwiezdnymi wojnami na czele.
W Star Treku wystąpiła już jako dziecko wspaniała później Kirsten Dunst, ale to powiedzmy wtedy było dziecko 11 lat, a my interesujemy się bardziej dojrzałymi kobietami.
Pierwszą znaczącą rolę otrzymała Famke Janssen (poleca się męskiej połowie czytelników), miała wtedy 27 lat, a rola miała silny związek z erotyzmem i, mimo że była zapięta pod szyję, to i tak nie dało się urody Famke Jansen nie zauważyć. O ile pamiętamy, Famke miała być specjalnym prezentem dla władcy pewnej planety, prezentem pieczętującym pokój po morderczej wojnie galaktycznej, a specjalność tego prezentu miała polegać na tym, że Famke zakocha się na zabój w pierwszym mężczyźnie, który ją rozpakuje. Niestety intryga się nieco skomplikowała, ponieważ w międzyczasie obrzydliwie chytrzy Ferengi włamali się do ładowni kosmicznego statku i w zasadzie już brali się za rozłupanie skorupy tajemniczego jaja, jednak dzielny kapitan dobiegł bronić „frachtu” przed złodziejami i prawie zdążył. Tzn. zdążył na tyle, że cenna zawartość rozbitego jaja przynajmniej nie upadła na ziemię, tylko znalazła się w ramionach kapitana. 27 letnia spod znaku zodiaku Skorpionica kosmicznie zaprogramowana na rozsiewanie wokół siebie niekończących się pokładów empatii i, jak powiedziano miłość do odkrywcy jej talentów.
W Star Treku debiutowała także młodziutka Judd Ashley (wtedy 23 lata), znajdziemy tam także Kim Cattrall (późniejszy demon seksu w serialu „Sex w wielkim mieście”), Teri Hatcher (gwiazda późniejszych „Gotowe na wszystko”) lub Kirstie Alley (najbardziej rozpoznawana z „I kto to mówi”).
Po takiej dawce namiętności zaaplikowanej w zaledwie dwóch akapitach już zaczynacie rozumieć, że nie można nie kochać „postępu technicznego”, ale to przecież nie koniec - nie zapomnijmy o muzyce.
Kowbojska historyka o Gwiezdnych wojnach przyniosła nam jeden z najbardziej znanych symfonicznych utworów współczesności: ścieżkę dźwiękową Johna Williamsa. Duża część populacji jest głucha, a na hasło „filharmonia” dostaje mdłości. Może nawet nie wie, że mamy tu do czynienia z najwyższej klasy muzyką symfoniczną, może nawet nie wie, że zwykła strzelanka bez tej muzyki nigdy by się nie wybiła, ale muzyki do Gwiezdnych wojen każdy posłucha – wkład fantastyki naukowej w kulturę ludzkości jest nieoceniony.
No jest takie znane zjawisko w technice, jak krzywa postępu technicznego, czy też krzywa uczenia się, która, ściślej rzecz nazywając, ma postać tzw. krzywej logistycznej.
Zakłada ona, że po początkowych trudnościach dana technologia rozwija się żywiołowo, ale nie w nieskończoność, tylko od pewnego momentu zaczyna zbliżać się asymptotycznie do granic swoich możliwości.
Tłokowy silnik parowy Newcomena z roku 1712 miał moc 4,5 kW. W maszynowni Titanica z roku 1912 znajdziemy dwa silniki parowe po 11 MW (oraz była tam nowinka – turbina parowa 12 MW).
W roku 1884 sir Charles Parsons rozpoczął swoje prace na turbinami parowymi od maszyny o mocy 7,5 kW. Do mocy 1 MW doszedł w roku 1900, a w roku 1930 największa z jego turbin miała już moc 68 MW. Obecnie największa turbina 1750 MW jest zainstalowana w Taishan Chiny, przy czym dostawca - francuska fabryka Arabelle oferuje turbiny do 1900 MW.
W tym miejscu posłużymy się cytatem „Z dziejów maszyn” Alfreda Wiślickiego BGW 1996. W ujęciu historycznym łatwo jest wskazać granice rozwoju lub granice nasycenia poszczególnych podstawowych modeli, czy też grup maszyn. Znacznie trudniejsze jest, a czasem wręcz niemożliwe, określenie przyszłych granic rozwoju maszyn eksploatowanych i ulepszanych współcześnie. W tym zresztą tkwi przyczyna wielu nietrafnych planów i opracowań prognostycznych. Wielu techników, działaczy gospodarczych i planistów zapatrzonych w imponujący rozwój określonych grup maszyn na etapie „początkowego wprowadzenia”, a nawet „szybkiego rozwoju” przewiduje dalszy ich rozwój według funkcji wykładniczej, a więc zakłada ciągłe zwiększanie się (lub zmniejszanie) parametrów oraz liczby maszyn i urządzeń, co niejednokrotnie prowadzi do wręcz nieracjonalnych decyzji.
Ocena przyszłości to jest niestety futurystyka, której wspaniałe efekty opisano już na wstępie. Niestety opartym na bardzo konserwatywnym systemie wartości, zakładającym, że także w latach 2150-2540 dzielni kosmonauci będą się interesowali kosmitkami płci żeńskiej, granymi póki co przez obdarzone szczególnymi walorami Ziemianki.
Jedyne, co autor uważa w przyszłości za pewne, to to, że maszyny w przyszłości będą działały na podstawie praw fizyki. Być może wynalezione zostaną inne prawa fizyki, ale patrz poprzednie zdanie, tylko wg. nich będą działać nowe maszyny.
Wynalazca maszyny parowej James Watt, w liście do swego wspólnika Boultona z 1784 r. pisał: „Jeśli Bóg nie umożliwi przedmiotom poruszania się z prędkością 1000 stóp na sekundę (to jest 300 m/s), to nie mamy się czego obawiać". Technolodzy, konstruktorzy i materiałoznawcy uporali się tym problemem po 100 latach i we współczesnych turbinach końcówki łopatek stopni niskoprężnych poruszają się szybciej od prędkości dźwięku.
Zatem autor nie twierdzi, że koncept OZE-magazyn nie może rozwinąć się w przyszłości. Szkopuł jednak w tym, że wg. obecnie znanych praw fizyki i ekonomii OZE sukcesu w takim kształcie, jak to sobie wymarzyli zieloni osiągnąć nie może.
Najbardziej jaskrawo widać przedmiotowe rozbieżności w przypadku „planowanego sukcesu wodoru”, gdzie trudności techniczne i fatalna sprawność procesu prąd-wodór-prąd są oczywiste. Ale w przypadku każdej instalacji rezerwowo regulacyjnej mającej ratować OZE podstawową wadą ekonomiczną jest (i będziemy to przypominali do znudzenia) rażąca dysproporcja mocy nadwyżek OZE w stosunku do jej produkcji średniorocznej. Nie będzie tu miało znaczenia, czy mówimy o rezerwacji OZE za pomocą „złego węgla”, czy „dobrego wodoru”, zawsze trzeba za płacić za moce rezerwowo regulacyjne po to, żeby zarobek zgarnęło OZE, bo produkcja znacznie droższych instalacji ratujących tego zarobku ma nie osiągać.
Niedostępność OZE jest pewną stałą geograficzną i tej słabości w żaden sposób za pomocą postępu naukowo technicznego poprawić się nie da. Można tylko poszukiwać lepszych lokalizacji, ale najlepsze szybko się wyczerpują.
W toku rozwoju osiągi instalacji mogą się poprawić w wyniku dopracowania konstrukcji, dzięki wdrożeniu produkcji seryjnej, oraz efektowi skali. W przypadku tego ostatniego łatwo zauważyć, że lobbyści OZE kłamali. Miał być wiatraczek Kowalskiego w każdej wsi wygrywający za pomocą generacji rozproszonej i obniżce kosztów przesyłu z wielkoskalowymi, „komunistycznymi molochami węglowymi”. Bujda to była na resorach, o czym lobbyści wiedzieli już od czasów pierwszej instalacji pilotowej: niski wiatrak śródlądowy ma wskaźnik wykorzystania mocy zainstalowanej rzędu 0,20-0,24. Wygrały wielkoskalowe farmy wiatrowe, budowane przez zagraniczne korporacje i po staremu zarobi Siemens z dodatkiem Samsunga, ponieważ nowy wiatrak morski osiąga wskaźnik wykorzystania 0,55, stary 0,39, zawsze lepszy od wiatraka lądowego. A zamiast ograniczenia strat przesyłu mamy przesyły od Szwecji do Austrii.
Wahadłowce miały zwyciężyć, dzięki odzyskiwalności i obniżce kosztów materiałowych. O czym zapomniano? Że koszt stanowią ludzie. W dalszym ciągu NASA miała być pracodawcą dla setek tysięcy bezpośrednio i milionów w otoczeniu. Może dzięki zwiększeniu ilości lotów marzono o poprawie strony przychodowej, ale oczekiwana poprawa po stronie kosztów nie nastąpiła. Jeśli „OZE zatrudnia już więcej pracowników, niż w górnictwie” to znaczy po prostu, że jest jeszcze mniej wydajne.
Cena Forda model T w istocie rzeczy w kolejnych latach spadała. W roku 1909 wynosiła 950 $/szt, a w roku 1917 wynosiła 360 $/szt. Oznacza to, że dzięki krzywej uczenia się spadła z 6 do 2,5 pensji miesięcznych w Ameryce. Biorąc cenę samochodu spalinowego 100 tys. zł możemy powiedzieć, że obecnie wynosi ona 5,5 miesięcznej pensji w Niemczech i 16,9 średnich pensji w Polsce. I co, staniało? Do opłacenia jest taka sama armia ludzi, więc model z roku 1917 musi kosztować tyle samo, co model z roku 2027. Zamiana ludzi na robotów też za darmo nie wyjdzie, zresztą współczesne wielkoskalowe fabryki produkcji seryjnej przecież już są zrobotyzowane.
Chciałoby się podsumować już w tym miejscu, że ocena przyszłości, to futurystyka, i że niepodobieństwem jest sądzić, że dana konstrukcja w przyszłości się rozwinie lub nie. Ale to byłoby zbyt mało, żeby właściwie oskarżyć zielonych za rozpętanie budowy OZE. Już w chwili podejmowania takiej decyzji było dość informacji naukowo technicznych i metodyki obliczeń, aby OZE nie rozwijać. Nie istniały na skalę komercyjną (i nie istnieją) technologie uzasadniające uruchomienie i trwanie przy koncepcji OZE+magazyn.
Do planów rządowych wpisano (i po dziś dzień wpisuje się) marzenia oparte na fantastyce. „Co prawda nie potrafimy jeszcze rozwiązać problemów generowanych przez OZE, ale uruchamiamy ten wielki projekt, ponieważ zakładamy, że w przyszłości zostaną wynalezione rozwiązania, które spowodują, że nasze działania będą miały sens”.
No i ten sens jest taki, że na rowerek i kajaczek to latem, wtedy prądu z fotowoltaiki nie trzeba. Do TV i tabletów zasiadamy zimą i wtedy jest sens, aby korzystając z prądu z węgla obejrzeć jakąś zgrabną historyjkę z młodą, holenderską aktorką w roli empatycznej kosmitki.
15.02.2025 Grzegorz Kwiecień