Zostałem poproszony o tzw. "rzucenie okiem" na dwie publikacje pana Piotra Syryczyńskiego, mianowicie Czy Polska ma najdroższy gaz na świecie oraz Mamy nieudolny monopol.
Pan Piotr Syryczyński należy zdaniem autora do najlepszych polskich publicystów gospodarczych, albo nawet jest najlepszy. Autor szczególnie ceni u pana Piotra trzeźwe spojrzenie, rzadko kiedy zależne od politycznej misyjności, a także dar spojrzenia bilansowego, co predystynuje go do pisania tekstów o energetyce. W związku z powyższym niżej podpisany ma mały problem, ponieważ nie zgadza się z tekstem swojego ulubionego publicysty, ale na szczęście głównie tylko z tytułem. Bo jak się poczyta dalej, to od razu widać, że pan Syryczyński jest zbyt wytrawnym publicystą, by omawiane problemy przypisać tylko jednej, dogmatycznej tezie.
Nie mając szans na napisanie konkurencyjnego w stosunku do p.Syryczyńskiego tekstu autor zdecydował się na nieco polemik natury ogólnej, w nadziei, że część z nich jednak będzie przydatna.
Nieszczęściem naszych czasów jest przekonanie klasy rządzącej, że skoro nie komuna, to tylko kapitalizm, że skoro nie Rosja, to wszystko, co płynie z zachodu musi być dla nas dobre. Cierpi na taką chorobę cała nasza klasa polityczna, a ścislej cały nurt post Solidarnościowy, żeby nie powiedzieć dobitniej "steropianowy". W przypadku PiS, gdyby nie tragiczne skutki gospodarcze i społeczne byłoby to nawet śmieszne - partia deklarująca walkę z liberalizmem ostatecznie podpisuje wszystko, czego od nich żąda Bruksela, a wszystko dlatego, aby nie być posądzonym o "komunizm".
Do nieszczęść tego myślenia należy na pewno przekonanie, że jedynym celem zachodu jest wręczanie Polakom pieniędzy i innych dóbr wszelakich, w podzięce oczywiście za misyjność i bycie przedmurzem. Tak oczywiście nie jest, oni albo mają nas gdzieś, albo nas zdobywali po to, abyśmy się stali wdzięcznym rynkiem zbytu. Celem kapitalizmu nie jest dostarczanie gazu tańszego o połowę od gazu ruskiego. Celem kapitalizmu jest zarabianie na narodach głupszych.
Giełda zawsze dre ryja, że u nas tylko taniej, że taniej jest dzięki konkurencji, i ten stan trwa do czasu, aż znajdą się głupcy, którzy w to uwierzą. I kiedy wreszcie wycięte zostaną stabilne, "monopolistyczne" kontrakty długoterminowe - nadchodzi czas żniw. Skubiemy leszcza najmocniej, jak tylko się da, bo lata inwestycji trzeba sobie odbić.
Zatem nauczmy się, że demokracja i kapitalizm polegają na tym, żeby zawrzeć długoterminowe umowy na gaz z jakimiś autokratą i tyranem po możliwie niskich cenach w czasie dekoniunktury gospodarczej, a następnie w szczycie zapotrzebowania sprzedawać tenże gaz na wolnorynkowej giełdzie po cenach spotowych durniom, którzy uwierzyli w demokrację. Gdzieś tam po drodze następuje właśnie cudowna przemiana gazu z autokratycznego na demokratyczny, ale tego szczegółu technicznego akurat autor nie zna, bo nieco lepiej zna się na prądzie.
Zapamiętaj: gaz na giełdzie rzeczywiście jest tani, za wyjątkiem okresów, kiedy potrzebujesz gazu.
Podstawą sprawnej gospodarki są kontrakty długoterminowe zapewniające to, co gospodarka lubi najbardziej - stabilność. Taki kontrakt może być nawet średnio drogi. Wtedy giełdowi harcownicy będą podskakiwali i wydzierali się zgodnie z dewizą, jak wyżej podano, ale wyżej KDT-u nie podskoczą. Stabilny kontrakt zapewni górnikom kroplówkę w czasach dekoniunktury, ale i zabezpieczy nas przed spekulacyjnymi wzrostami cen w czasie, kiedy górnicy, a raczej ich pośrednicy i maklerzy giełdowi chcieliby zarobić za dużo. To, co najlepsze dla biznesu, to nie giełda, rynek, konkurencja i spot, a KDT. Tylko trzeba go umieć zawrzeć, i tu pan Syryczyński ma oczywiście pełną rację.
Czy konkurencja jest jedynym dobrym sposobem na sprawne podziałanie w wybranym obszarze gospodarczym? Ku rozpaczy liberałów napiszemy, że nie. Człowiek pracuje wydajnie, gdy jest dobrze umotywowany. Przesłanki naszej dobrej pracy mają więc podłoże emocjonalne. Ze zrozumieniem tego niestety inżynierowie mają problem, tu potrzebna jest wiedza bardziej humanistyczna, bardziej z zakresu psychologii i socjologii.
Ku uciesze liberałów przyznamy, że chciwość jest niezwykle silną motywacją do działania, więc kapitalizm jak najbardziej działa. Ale np. autor miał w życiu okazję poznać byłego sekretarza PZPR, który przekwalifikował się na finansistę i rzucił tekstem: "pieniędzy mam dość, tę firmę zamierzam wyciągnąć z długów, ponieważ chciałbym pokazać, że potrafię." Cel był, jak widać prawie hobbystyczny, motywami były chęć sprawdzenia się, męska ambicja, etc., zresztą nie ważne. Ważne, że podziałało i facet rzeczywiście się przyłożył i firmę uratował.
Istnieje szereg obszarów, w których ludzie pracują wydajnie i wcale nie są motywowani chciwością, między innymi dobrym przykładem będą tutaj wszelkie inwestycje sakralne. Potrafimy budować strzeliste kościoły na chwałę Pana i motywy religijne, nie konkurencja są tu najważniejsze. (No chyba, że chodziło o to, że nasza wieża musi być wyższa od tej przy kościele w grodzie sąsiednim - taka rywalizacja z czasów, kiedy nie było kiboli).
Jeśli chodzi o działania wynikające z pociągu seksualnego, to możemy się kłócić - niewątpliwie o jakiś rodzaj konkurencji tu chodzi, ale rozpętywanie wojen o piękną Helenę autor przypisywałby raczej emocjom, niźli rozumowi. Zgodzimy się bowiem z tym, że tu potrafimy wejść w koszty, które nie są racjonalne i wskazują na myślenie inną częścią ciała, niźli tą przeznaczoną do myślenia.
Odrzuciwszy precz żarciki przypomnijmy też piękne karty naszej historii gospodarczej, takie, jak budowa Gdyni i COP. Port w Gdyni budowano na zasadzie gospodarki centralnie planowanej, która opierała się na środkach centralnych, decyzjach ministerialnych i aktywnym zaangażowaniu państwa. Tamtych ludzi motywował patriotyzm, a może jeszcze bardziej po prostu chęć zrobienia czegoś dobrego. Taki motyw powtarza się często w życiu gospodarczym, nic wspólnego z konkurencją nie ma, a zapewnia jak najbardziej wydajną, dobrą robotę. Także i w przypadku COP bezpośrednie zaangażowanie środków z budżetu było wysokie, oprócz tego były środki własne przedsiębiorstw, ale państwowych! Spory ubaw zapewniło autorowi zestawienie informacji, że "Eugeniusz Kwiatkowski popierał ograniczenie centralizacji władzy", ale "Dla ratowania budżetu zdecydował się na podniesienie stawki zasadniczej podatku dochodowego, obniżenie minimum podatkowego z dochodów z pracy najemnej z 2500 zł do 1500 zł rocznie".
Podsumowując tę część pracy powiemy, że tak, konkurencja jest najbardziej znanym sposobem motywowania ludzi do pracy, ale nie jest sposobem jedynym. Zważywszy, że dziki kapitalizm jednak pewne wady ma powinniśmy na uwadze mieć także te inne z wymienionych możliwości.
Niestety z wyżej opisanej mądrości autora pełną gębą skorzystali także "zieloni" motywując ludzi do budowy całkowicie nieopłacalnego OZE za pomocą praktycznie rzecz biorąc religijnego strachu przed końcem świata. Przy czym, dzięki współczesnej technologii ten koniec świata był znacznie lepiej wysterowany, niż np. katolicki koniec świata. Przed szczytem klimatycznym Katowice 2018 podawano, że tzw. "punkt bez powrotu" minie dokładnie za 12 lat, licząc od wtedy.
Które ze sposobów organizacji życia gospodarczego, społecznego, a nawet w ogóle życia są najbardziej rozpowszechnione i czy są nimi demokracja i wolny rynek? Oczywiście na pewno nie one.
Praktycznie we wszystkich dziedziach życia dominującą formą zarządzania jest system hierarchiczno-feudalny, czy też, jak kto woli nakazowo-rozdzielczy. W życiu codziennym demokracja nie istnieje, każdy komuś podlega, a w domu wiadomo, że rządzą "one". Oczywiście taka organizacja zarządzania najbardziej przypisana jest wojsku, ale przecież szkoły, urzędy i uwaga, wszystkie firmy na całym świecie zorganizowane są wg. zasad hierarchii służbowej.
W krajach jak najbardziej rynkowych i demokratycznych - wewnątrz prywatnych przedsiębiorstw żadna konkurencja nie istnieje. Prywatny właściciel buduje tylko tyle oddziałów surowcowych i wytwórczych, na ile pozwala mu przewidywana sprzedaż na rynku. Poza socjalistycznym współzawodnictwem pracy w czasach minionych i może jakimiś rodzajami motywacji w krajach azjatyckich - konkurencji między własnymi przedsiębiorstwami się nie wywołuje. W ten bowiem sposób można tylko tymczasowo zwiększyć wydajność pracy ludzi. Ale tam, gdzie potrzebne są maszyny - jest to trudne do wyobrażenia. Kapitalista nie zbuduje 300 % mocy produkcyjnych do 100 % zapotrzebowania w nadziei, że konkurencja między jego fabrykami przyniesie mu większe zyski poprzez np. poprawę wydajności robotników. Głupotą jest bowiem zainwestowanie w trzy razy za duży park maszynowy. Te linie produkcyjne prędzej, czy później będą stały z braku odbioru produktów nawet, jeśli na początku tego samobójczego procesu będzie "zdrowa konkurencja" między oddziałami tejże całkowicie prywatnej firmy.
No to teraz wyobraźmy sobie, że jesteśmy (hurra) miliarderami i zostalismy prywatnymi właścicielami prywatnej firmy pod nazwą "całe polskie gazownictwo", albo "cała polska energetyka". I co, każemy się swoim ludziom między sobą bić, "żeby było taniej"?
Zauważmy, że zmienił się tylko punkt siedzenia, a wnioski całkowicie inne będą...
Kapitalista, jeśli ma łeb, na pewno zastosuje inne środki do osiągnięcia celu, niźli polecenie walki między swoimi ludźmi. Z pewnością uruchomi jak najbardziej demokratyczną burzę mózgów, tu konkurencja jest zalecana, na takim etapie każdy pomysł jest dobry, ale tylko do momentu podjęcia decyzji. Wtedy z demokracją ponownie koniec. Oraz, z dużym prawdopodobieństwem nasz kapitalista skorzysta przede wszystkim z osiągnięć nauki. Skorzysta z metod naukowej optymalizacji, być może zatrudni łowcę talentów, będzie szukał najbardziej wydajnych maszyn, najlepszej technologii, chętnie skorzysta z państwowych dotacji (tu akurat - fakt - udział państwa monopolem i komuną mu śmierdział nie będzie), w każdym bądź razie zrobi wszystko, tylko nie uruchomi konkurencji między swoimi oddziałami.
Jeśli przedtem tenże kapitalista prowadził walkę konkurencyjną z gazownictwem obejmującym połowę Polski, a teraz zdobył cały rynek, to jakie bedą jego pierwsze kroki? Otóż likwidacja zbędnych mocy produkcyjnych, powtórzmy likwidacja nadmiaru mocy produkcyjnych.
Albowiem, aby realizować walkę konkurencyjną, czyli wojnę, potrzebne są do tej wojny jej zbrodnicze narzędzia. W tym przypadku narzędziem walki jest nadmiar mocy. Żeby kogoś pokonać musimy produkować więcej, na jego rynek, musimy mieć nadmiar mocy ponad zapotrzebowanie "nasze". I ten nadmiar, jak każde narzędzie walki - kosztuje. Dlatego autor nie jest przekonany co do tego, że w czasie trwającej konkurencji jest tylko taniej, a monopol natychmiast skończy się drożyzną. Monopol może też oznaczać uporządkowanie i likwidację niepotrzebnego już nadmiaru mocy. A jak skorzystamy z monopolu - to zależy już tylko od nas.
Skrajnym przykładem gospodarki z niepotrzebnym nadmiarem mocy jest system z OZE. Tu, zamiast jednego zestawu urządzeń z niewielkim zapasem na stabilność i awaryjność zaproponowano "mix", czyli budowę i utrzymanie wielokrotnego nadmiaru mocy produkcyjnych z katastrofalnie niskimi wskaźnikami wykorzystania. Budowa fotowoltaiki na lato, wiatraków na zimę i utrzymanie bliżej nieokreślonego systemu elektrowni rezerwowo-regulacyjnych dla realizacji niezbędnych zadań codziennych przypomina sytuację, w której firma przewozowa kupiłaby trzy TIRy, ale jeździłby tylko jeden. Taka firma nie utrzyma się nawet, gdyby nagrodą było darmowe paliwo przez około 30 % roku, bo koszty paliwa to tylko jeden z elementów koszyka kosztów. Normalnie firma z tak niskim stopniem wykorzystania majątku ogłasza upadłość, miejmy nadzieję układową, a Zarządca Komisaryczny zaczyna proces naprawczy od wyprzedaży nadmiaru majątku. W przypadku OZE taki stan jest celem. Tak rozumiana "konkurencja między OZE, a węglem" to kretynizm.
Nauka ostatnio autorowi podpadła, ponieważ naukowcy nie zdołali swoimi wielkimi umysłami objaśnić politykom prostego sofizmatu darmowego OZE, a na dodatek znaleźli się naukowcy usłużni wieszczący sukces OZE i wodoru. Ale już wspomniano, że to nauka potrafi dostarczyć najlepszych narzędzi do optymalizacji. Dzisiejsza giełda energii działa w kwantyzacji 24 razy na dobę. Zadaniem personelu elektrowni nie jest dostawa energii wg. zmieniających się potrzeb, tylko utrzymanie zgłoszonego planu handlowego. Robimy wielki wysiłek, aby przejść na kontrakty handlowe zmieniane co 15 minut.
Tymczasem "za złej komuny" nasi naukowcy wymyślili ERO. Automatyczny system Ekonomicznego Rozdziału Obciążeń na bloki działający w trybie ciągłym (dokładniej już nie można). Polegało to na tym, że do komputera zostały wklepane charakterystyki energetyczne bloków uczestniczących w procesie, a przyrost kosztów paliwa był badany pochodną charakterystyki energetycznej w punkcie pracy. A zatem w trybie ciągłym przy dowolnym obciążeniu systemu i dowolnej konfiguracji bloków automat zawsze wybierał rozkaz podjazdu dla bloku najtańszego w danym momencie, albo podjeżdżał równo na blokach o jednakowych przyrostach względnych. "Za komuny wszystko było wspólne", właściciel kapitału był jeden, bloki były tylko węglowe - działanie słuszne. Automatyczny dobór obciążenia bloku najtańszego przy danym obciążeniu systemu był naukowym rozwiązaniem optymalnym. Bez giełdy i maklerów, w trybie ciągłym, nie 24x na dobę.
W każdym bądź razie ponownie udowadniam, że konkurencja nie jest jedynym sposobem na poprawę gospodarowania. Znacznie większą rolę autor przypisuje nauce, tudzież jej działowi praktycznemu - technologii organizacji procesów. Czy zmusimy ludzi do większego wysiłku batem nadzorcy niewolników, czy strachem przed konkurencją - nie ma to większego znaczenia, zawsze przegramy z potęgą umysłu, czyli maszynami i technologią. W czasie IIWŚ na Pacyfiku cesarz Japonii zadał swoim generałom pytanie, "dlaczego wy mając tylu jeńców do dyspozycji nie zbudowaliście na tej wyspie lotniska przez dwa miesiące, a Amerykanie zbudowali w tydzień": "Wasza Cesarska Mość, wróg używał spychaczy i ciągników gąsienicowych".
Niech będą pochwalone: wielkoskalowy moloch monopolistyczny i przy okazji produkcja seryjna - to one stanowią podstawę sukcesu technologicznego. Skoro już przywołano IIWŚ - najlepszym dowodem tez autora jest produkcja myśliwców P51, bombowców B17 i B29, oraz seryjna budowa czołgu T34 w całkowicie centralnie sterowanym ZSRR. A także seryjna budowa reaktorów jądrowych we Francji i węglowych bloków 200 MW w Polsce.
To nie ustrój społeczno gospodarczy leżał u podstaw każdego z w/w sukcesów - są one przede wszystkim triumfem ludzkiego umysłu, nauki, a w szczególności jej najbardziej praktycznego działu - technologii. Opisane bombowce Boeinga budowano w wielkich, centralnie zarządzanych molochach. Lekceważono słuszne wnioski z realnych działań bojowych - każda poprawka oznaczała bowiem modyfikacje na taśmie produkcyjnej, a żeby zalać Niemców bombowcami taśma musiała utrzymać tempo produkcji bez przestojów na poprawki. T34 - wiadomo, niektórzy mówią, że to technicznie rzecz biorąc dość marny czołg, ale jego "słabość" objawiła się głównie pokonaniem III Rzeszy na froncie wschodnim. Bo był jednocześnie dość dobry, żeby go produkować masowo w tempie umożliwiającym pokonanie wroga. Francja za pomocą seryjnej budowy reaktorów zdekarbonizowała energetykę w czasach, kiedy nikt jeszcze nie wiedział, że tak się to będzie nazywało i dokonała tego w czasie krótszym, niż obecne niemieckie zastępowanie atomu wiatrakami. Nawet teraz bez wahania powiemy, że jedynym pewnym sposobem na szybkie zdekarbonizowanie polskiej energetyki byłoby seryjne zbudowanie około 15 bloków atomowych z użyciem jednakowych reaktorów o mocy elektrycznej 1000 MW. Zabawa w budowę tysięcy sztuk wiatraków i mikro przedsięwzięć fotowoltaicznych w generacji rozproszonej jest antytezą tego, co chcielibyśmy osiągnąć. Polecenie powieszenia panelu fotowoltaicznego na każdym europejskim dachu nieodmiennie kojarzy się autorowi z poleceniem towarzysza Mao Zedonga, aby każdy w swoim ogródku posiadał własną dymarkę do "offgridowej, rozproszonej, niezależnej" i własnej produkcji stali. A raczej nędznego, kruchego żeliwa o diabła wartych parametrach technicznych. Tyle samo zresztą wartych, co i energia z fotowoltaiki. PRL-owska seria bloków 200 MW umożliwiła elektryfikację kraju, a niektóre z tych bloków po modernizacji po dziś dzień stanowią niezbędne zabezpieczenie regulacyjne "nowoczesnego OZE".
Niewątpliwie część niniejszej pracy ma charakter demagogiczno-filozoficzny. Spór o to, czy przemiany społeczne leżą u podstaw rozwoju techniki, czy też technika prowadzi do przemian społecznych być może jest sporem o pierwszeństwo jajka nad kurą. Przykłady B29 i T34 dowodzą, że sukcesy tych urządzeń nie zależały od tego, czy miały one powstawać w kapitalizmie, czy komunizmie. U podstaw sukcesu leżała wielkoskalowa produkcja seryjna.
Wielkoskalowe elektrownie węglowe wraz z towarzyszącymi im sieciami przesyłowymi powstały w krajach o w pełni rozwiniętej gospodarce rynkowej. W żaden sposób nie możemy powiedzieć, że to "komunistyczne molochy".
Ku uciesze (dawnych, konfederackich) liberałów przyznamy, że stało się tak, ponieważ wielkoskalowe monopole wygrywały i wygrywają konkurencję bezkonkurencyjnie. Efekt skali jest bezlitosny. Duża instalacja pozwala na znacznie lepszą proporcję efektów do nakładów, szczególnie w relacji do tej części, która jest bezproduktywna, a być musi. Jedno pozwolenie na budowę, jedno zezwolenie od strażaka i BHP, może nawet jedna łapówka dla jednego pazernego wójta, zamiast dla wielu, no godzinami można by wyliczać korzyści, dlaczego zbudowanie jednej, pożądnej fabryki jest tańsze od tzw. rozproszenia i demonopolizacji. Szczególnie nie stosujemy "konkurencji" w gospodarstwie domowym. Kupujemy tylko tyle, ile trzeba, nie kupujemy kilku samochodów żonie i córce, w nadziei, że w ten sposób szybciej ustalimy, które to kolory im podobają się bardziej - za drogo. Takoż i przy inwestycjach w energetyce, na skalę całego kraju bardziej zalecane jest podejście gospodarskie, niźli "konkurencja". Za drogo na takie zabawy, żebyśmy czekali, aż rynek sam sobie coś wyreguluje. Przy takiej skali działań temat zawsze będzie polityczny, lepiej, żeby to było zrobione z głową, niźli puszczone na wolnorynkową dzicz, bo zanim się wynik takiej "wolności" ustabilizuje poniesiemy zbyt duże straty na działaniach hochsztaplerów, także działających w dobrej wierze, ale zbytnio nawiedzonych, ale także świadomych graczy spod znaku "Brygad Mariotta".
Fizyki nie przeskoczysz. Pewne uwarunkowania wynikają wprost z fizyki procesu, techniki i nauki. Przy dużej turbinie zmieści się 10 upustów regeneracyjnych, przy małej 3. Przy małej po prostu nie ma miejsca na lokalizację urządzeń podnoszących sprawność. Przy małym, domowym piecyku nie ma miejsca na montaż elektrofiltra. Przy dużym, zawodowym bloku zamontujemy zarówno elektrofiltr, jak i całą fabrykę odsiarczania. "Mały" jest po prostu za słaby kapitałowo na taką zabawę. Duża elektrownia węglowa jest czysta, a ciepło i tak wychodzi z niej taniej. Dlatego najprostszym sposobem na likwidację smogu jest przymusowe uciepłownienie terenów zurbanizowanych. Takie cudo na kiju: jest węgiel i czysto jest. (Rzecz jasna zielonym nie wytłumaczysz).
Czasem po prostu technika nie uzasadnia posiadania wielu, konkurencyjncych zestawów urządzeń, główne z powodu kosztów instalacji. Tak będzie np. szczególnie w przypadku elektrowni atomowych, jak już w coś takiego inwestujemy, to po, żeby coś z tego mieć. Ale skoro przypomniano elektrociepłownie: we wszystkich odbył się proces przejścia z układu mniej więcej 4 turbiny TC30 na 1x120 MW. Nie pomogły żadne protesty, że jak coś się stanie, to całe miasto będzie miało zimno. Tak właśnie bezlitosna ekonomia oddziałuje na mózgi Zarządów. Co z tego, że niezawodność do bani, że gdy raz na 5-10 lat dojdzie do awarii, to przez jeden tydzień miasto będzie nie zagrzane? Będzie trochę wrzasku i tyle. Oparcie całej dostawy ciepła o jeden, duży blok jest tańsze. Co z tego, że wypadnięcie bloku 900 MW powoduje większe szkody w systemie, niż wypadnięcie bloku 200 MW? Każdy Zarząd na świecie widząc parametry 900-ki wybierze budowę bloku większego. Czy w przypadku OZE jest inaczej - skądże znowu. Miała być pionowa turbinka Kowalskiego w każdej wsi, a zostały tylko korporacyjne, wielkoskalowe farmy wiatrowe, do których podpinają się także farmy PV. Jedno przyłącze wychodzi taniej, niż cała generacja rozproszona bez strat przesyłu.
Aby pokonać najtańszy i bezkonkurencyjny sposób wytwarzania energii elektrycznej zieloni liberałowie wymyślili konkurencję w energetyce. Ta "konkurencja" ma polegać na "obligo udziału w giełdzie". Fantastyczny oxymoron. "Przymusowy udział w wolnym rynku". Taką głupotę można przebić tylko hasłem "wymagane są dotacje do utworzenia konkurencji". Gdyby giełda energii była dla uczestników rynku potrzebna, to sami by się do niej pozapisywali. Wolność gospodarcza polega także na tym, że mamy prawo zawierać kontrakty dwustronne. Przez pierwsze 100 lat rozwoju energetyki w krajach jak najbardziej kapitalistycznych żadna giełda energii nie była potrzebna i nikt nie rozlewał łez nad rzekomo słabą transparentnością rynku. Dla kontroli spółek energetycznych wystarczyły podstawowe narzędzia kontroli kapitalistycznej wynikające z Kodeksu Spółek Handlowych. Giełdę energii w energetyce wymyślili neo-liberałowie, jako sposób na kręcenie jeszcze większych lodów, ale zieloni socjaliści zawarli sojusz ze znienawidzonymi dawniej przez lewicę banksterami, ponieważ kręcenie lodów w kolorze zielonym zapewniało takie efekty "do kwadratu".
Nie zapominajmy, że rynek nie jest idealny, jak to marzą teoretycy liberalizmu, my byśmy tylko chcieli, żeby tak było, ale człowiek jest ułomny i dzięki swej chciwości zawsze zrobi inaczej, niż w teorii powinno być. Genialnym przykładem zachęcania do legalnej zmowy cenowej są właśnie europejskie giełdy energii zorganizowane wg. zasady merit order. Dokładnie wszystkim producentom na tym, pożal się Boże rynku pasuje, aby cena była jak najdroższa, ponieważ najdroższa cena jest przyznawana wszystkim choćby i tańsi byli. No to kto miałby zaprotestować, gdy ktokolwiek z nich zaryzykuje złożenie droższej oferty? Przecież, jak ona przejdzie, to wszyscy producenci zarobią... (oprócz odbiorców energii oczywiście).
Obligo giełdy energii w Polsce działa tak, jak polecenie, aby od jutra wszyscy obowiązkowo kupowali jabłka tylko na centralnej giełdzie jabłek w Grójcu. Jabłka zielone są warte 1,50 zł/kg, jabłuszka rumiane są warte 5,99 zł/kg. Możesz kupić jabłek, ile chcesz, i jakie chcesz, ale zawsze po 5,99 zł/kg. Co z tego, że producent jabłek czerwonych się starał i cały rok biegał na około sadu, największą marżę musi otrzymać producent jabłek zielonych, bo są ekologiczne. Taki "rynek" to ja mam gdzieś, ja żądam powrotu monopolu taniej energii. Bo bez tego "rynku" my wszyscy zapłacilibysmy cenę średnią ważoną, a nie cenę zawsze najdroższą. Tak było za komuny, tak jest wszędzie, gdzie nie ma giełd energii "zapewniających konkurencję poprzez walkę z monopolem". Oczywiście transparentność przy tym żadna, ponieważ otrzymujemy informację, jaka jest cena elektrowni najdroższej. W przypadku średniej ważonej rzeczywiście byłoby transparentnie, ale nie taki regulamin obowiązuje na TGE. Duży spread między ceną średnią, a maksymalną służy oczywiście do tego, aby zasilić Fundusz Różnicy Ceny, czyli dopłat do zapewnienia ceny gwarantowanej dla OZE. Jeśli drogi czytelniku widzisz na TGE cenę 0 zł/MWh, znaczy to tylko tyle, że dla wiatraka z ceną 512 zł/MWh trzeba dopłacić pełną cenę gwarantowaną 512 zł/MWh.
Obligo TGE służy wyłącznie temu, aby napędzić leszcza, dawcę kapitału do finansowania dopłat do OZE.

Pominąwszy wypaczenia, jak wyżej, musimy przypomnieć, że rynek ma sens, gdy przewidywane efekty będą wyższe od samych kosztów utrzymania rynku. Jeśli to nie jest koszt
placu z budami, a koszt skomplikowanych serwerów i łączy komputerowych oraz dobrze płatnych maklerów, to ja bym się zastanowił. Oczywiście, aby rynek zaistniał muszą być spełnione także inne kryteria rynkowości, jak np. właściwa ilość uczestników, a ci uczestnicy muszą do konkurencyjnej walki być zdolni. Jeśli "rynek" wprowadzimy dogmatycznie, nie doczytawszy nawet drugiej strony właściwego podręcznika ekonomii, to się nie dziwmy, że mamy 31 GW OZE, a w godzinach wieczornych ceny energii szybują, jak głupie w górę, bo jedyną ofertę na tym "rynku" przedkłada monopolistyczny węgiel. Oczywiście składa ofertę znacznie powyżej swoich kosztów produkcji, ponieważ jest wolność i mu wolno, a na dodatek nędzne resztki wiatraków zarabiają dzięki takiej cenie tyle samo, mimo, że kręcą się 5x wolniej, i na pewno nigdzie skargi z tego powodu nie złożą.
Genialnym wręcz przykładem dogmatycznego utworzenia "rynku" stała się prywatyzacja kolei, czyli przymusowe "spółkowanie". Pomimo najszczerszych chęci autor nie potrafi sobie wyobrazić, jak niby miałaby działać "konkurencja" między Kolejami Dolnośląskimi, Kolejami Mazowieckimi, spółką zabezpieczającą kable wzdłuż torów kolejowych i Miotłotexem zajmującym się czyszczeniem kibli na dworcach kolejowych. Stworzono 3 monopole, bo teraz podróżny musi zapłacić haracz przewoźnikowi regionalnemu, potem PKP IC na trasie nieco dłuższej, i ponownie haracz kolejnemu przewoźnikowi regionalnemu. Podróżny na pewno ma drożej, bo kiedyś mógł kupić bilet w taryfie hurtowej na odległość 540 km i przejechać całą Polskę osobowym, a jak pasowało, to wziął dopłatę do pospiesznego. Czy całość działa taniej - nie bardzo, kiedyś był jeden Kierownik Oddziału z pensją znacznie mniejszą, niż obecnie pensja trzech członków Zarządu i trzech Rady Nadzorczej, poza tym w przypadku jednego Kierownika Oddziału wiadomo było, kto jest odpowiedzialny. Czy nastąpiła poprawa wyniku poprzez rozszerzenie działalności - Koleje Regionalne czegoś takiego nawet w statucie nie mają. Co najwyżej nastąpiła zmiana darczyńcy, bo teraz te koleje żebrzą u Samorządów. O bardziej naukowym sposobie poprawy działania kolei żaden z ówczesnych, jak to ich nazywano "bankomatów" nawet nie pomyślał. Że trzeba koordynować rozkłady lokalne z dalekobieżnymi, że mogą być odcinki niedochodowe, ale mogą napędzać klientów do głównych węzłów zapewniających znacznie lepszy biznes - o takim, centralnym koordynowaniu myślenia apologeci rynku, walki z monopolem i bezwzględnej opłacalności każdego odcinka kolei nawet nie słyszeli. A już kompletnym zaskoczeniem byłaby dla nich informacja, że na wieść o spadku ilości klientów trzeba zwiększyć ilość połączeń kolejowych, żeby wyciąć konkurencję, żeby ludzie szli na pociąg bez sprawdzania rozkładu jazdy i nigdy nawet nie wpadli na pomysł, żeby kupić własnego grata. Jeśli mamy wprowadzać taką "konkurencję", jak na kolejach polskich, to monopolu wróć, przynajmniej jeden bilet i jedna, wspólna kasa będzie. Liberalizacja rynku na kolei w Polsce raczej kojarzy się autorowi z rozbiciem dzielnicowym. Może to się niektórym sarmackim łbom podoba, jako przejaw "wolności", ale ten kraj jest po prostu za mały na taką anarchię i tworzenie udzielnych księstewek. Od czasu stworzenia "rynku na kolei" nie da się ze śląskich Katowic przejechać do śląskiego Opola inaczej, jak tylko pociągiem klasy InterCity, mimo, że to odległość zaledwie 97 km i są to dwa sąsiednie miasta wojewódzkie. Czytelnicy z innych regionów kraju być może nie łapią tutaj niuansów, ale taki podział kolejowej Polski wymusza konieczność uciążliwych przesiadek na każdej trasie przekraczającej rozmiary aglomeracji górnośląskiej. Po prostu Koleje Śląskie działają w skali właściwej raczej śląskim tramwajom. Ani Wojewoda Śląski, ani Opolski nie wpadli na to, aby uruchomić pociągi regionalne przecinające granice ich województw, po części problem dotyczy też granicy z Małopolskim.
No i wreszcie sztandarowy problem tworzenia rynku na systemach monopolistycznych - żadna konkurencja między Kolejami Zachodniopomorskimi, a Kolejami Śląskimi nie naprawi torów z Hajnówki do Białowieży. Problem dotyczy każdej sieci, nie tylko kolejowej, energetycznej także, konkurencja między dystrubucjami w Tauronie i Enei nie poprawi sieci PSE. Tylko oczywiście w przypadku sieci elektrycznych zieloni ubzdurali sobie, że "sieć to magazyn" - takiej paraleli tu nie ma. Jest problem naukowo-techniczny polegający na optymalnym doborze przepustowości sieci w stosunku do nierównomierności zapotrzebowania na pracę przewozową lub przesyłową. W przypadku konfliktu OZE-PSE jest to problem nie dający się racjonalnie rozwiązać, a szczególnie złym przykładem jest fotowoltaika z dysproporcją mocy zainstalowanej do produkcji średniej, jak 6:1. Oznacza to żądanie budowy sieci kolejowej z torami dostosowanymi do prędkości 300 km/h, podczas, gdy średnia prędkość podróżna tego fotowoltaicznego podróżnika to 50 km/h. Albo inaczej, jest to żądanie budowy linii sześciotorowej przy pracy przewozowej, dla której średnio wystarczyłaby linia jednotorowa. Na dodatek tu żądanie zwiększenia przepustowości sieci (usunięcie ograniczeń nierynkowych) mielibyśmy zrealizować po to, żeby fotowoltaika dostała dostęp do rynku z cenami ujemnymi, czyli wyłączała się sama, a nie z powodu "redysponowania nierynkowego". Po prostu południe, z pominięciem niewielkiego przesunięcia wynikającego z długości geograficznej, jest jednocześnie w całej Europie. To nie "złe sieci, które przez lata nic nie robiły" są winne, tylko najprawdziwszy nadmiar podaży prądu PV na rynku (w południowych godzinach oczywiście).
W przypadku eksportu węgla - konkurencja między własnymi, polskimi kopalniami również nie miała żadnego sensu - do handlu na rynkach zachodnich potrzebne są wyspecjalizowane placówki, gdzie trzeba się po prostu znać. Stąd lepiej, żeby zajmował się tym Węglokoks.
Przez chyba dekadę wylewano żale, jak to się źle stało, że polskie elektrownie nie chciały między sobą walczyć rozbite na 100 pojedynczych podmiotów gospodarczych, podobno tragedią stało się ich oddolne połączenie w korporacje o rozmiarach dawnych okręgów energetycznych. No przecież takie elektrowienki były kapitałowo zbyt słabe, aby walczyć z prawdziwą konkurencją, która wtedy była, ale między narodowymi koncernami po 10 tys. MW. Nawet duża elektrociepłownia w dawnym mieście wojewódzkim kontra pół Niemiec - no ładna mi konkurencja. Zachodni marketingowcy rozgrywali nas, jak zabaweczki, zrobili sobie z nas poligon doświadczalny.
Czy rozbicie polskiego gazownictwa na kilka mniejszych spółeczek mogłoby pomóc w zakupie tańszego gazu? Być moze byłby to sposób na ominięcie polityków. Prawdziwie niezależna spółka realizująca dywersyfikację dostaw za pomocą zakupów na zachodzie i (o zgrozo) na wschodzie rzeczywiście mogłaby coś ugrać. Ale, ponieważ jesteśmy realistami - w taką bajkę nie wierzymy. Jeśli politycznym nakazem jest "dywersyfikacja" poprzez zakup gazu tylko w USA, to żadne zmiany organizacyjne w Polsce nie pomogą.
Niżej podpisany stawiałby raczej na szereg innych, wyżej opisanych rozwiązań. Jeśli monopol jest naturalny, to firmy należy kontrolować metodami właściwymi dla kontrolowania organizacji zarządzanych hierarchicznie. Cytując Lenina przypominamy, że "władza to kadry". Daleki byłbym od populizmu, że wystarczy wymienić paru ludzi na "naszych" i się poprawi, ale czasem trzeba. Trzeba także edukować polityków tak, abyśmy się lepszej klasy politycznej dorobili. Podstawą jest zrozumienie, że normalna działalność gospodarcza opiera się na moralności Kalego. Jak coś dobre dla Polski to dobrze. Ratowaniem świata, a szczególnie świata "wartości" niech się zajmują inni, tacy, którzy uważają, że ich na to stać.
Precz ze źle rozumianą konkurencją, ja żądam powrotu do znacznie tańszej energii z monopolów, które mają kadry i procedury, aby oprzeć się różnego rodzaju spekulantom i naciągaczom, a także dość kapitału, żeby stosować nowoczesne, tanie technologie, a nawet prowadzić własne badania i procesy optymalizacyjne. Ostatecznie wszystko zależy od ludzi i nawet w komunizmie na czele firmy potrafił się znaleźć sprawny manager, a w kapitalizmie - kompletna ciapa. Zwłaszcza, gdy spółka nie była jego, tylko niczyja, tzn. akcjonariatu rozproszonego.
Ideologia neo-liberalna, wbrew propagandzie różnorodności, zajęła w naszych mózgach pozycję monopolistyczną. Tu polecamy "Zamieszanie z liberalizmem" Francisa Fukuyamy. Tego samego od "końca historii". Oczywiście trzeba wziąć poprawkę, że czołowy teoretyk liberalizmu nie był zdolny do jego pełnej krytyki, stąd jest to książka na zasadzie "liberalizm tak - wypaczenia nie". Ale facet jest zbyt mądry, żeby nie wypunktować większości błędów swojej własnej formacji i z całą pewnością to uczynił. Swoim, czyli obrońcom różnorodności, zalecił, aby się do tej zasady dostosowali, tzn. uwzględnili, że istnieją alternatywne kierunki rozwoju świata. Trzeba się między innymi pogodzić z tym, że zawsze będą istnieli nasi przeciwnicy polityczni, czyli druga połowa ludzkości. Przyjęcie tego do wiadomości może znacznie ułatwić nam życie - mniej będziemy bojowali o uszczęśliwienie naszym Imperium Dobra mieszkańców innych, szczególnie mniej demokratycznych obszarów tego świata. 25.08.2025 Grzegorz Kwiecień